Myślałam o tym, gdy kiedyś na spacerze z Lamią, moją goldenką, zastanawiałam się nad znaczeniem sformułowania „tam i z powrotem”. Język ma magiczne wprost możliwości poszerzania znaczeń słów w zależności od sytuacji. Tak jak „będzie dobrze”, które słyszałam często, gdy Mateusz był w śpiączce. Wiem, mówiący te słowa wierzyli w ich magiczną moc i chcieli dobrze. Suma summarum okazało się też, że mieli rację. Bo Mateusz pewnego dnia, jak sam się śmieje, stwierdził: – Koniec spanka.
Ale wtedy, gdy czekaliśmy na każdą, najmniejsza nawet oznakę tego, że wraca, słowo „dobrze” zyskiwało nagle bardzo różne znaczenia. No i mnie z głowy nie chciało wyjść pytanie: dla kogo dobrze? Możliwości dobrego „dobrze” i dużo mniej dobrego „dobrze” były nieograniczone. Ale wtedy ta wiedza była bardzo teoretyczna, i właściwie hipotetyczna. I na szczęście w znakomitej mierze pozostała jedynie ewentualnością, która się nie sprawdziła. Zostawianie za nami kolejnych niechcianych możliwości, których się tak bardzo baliśmy, uświadomiło mi jednak, że przeżycie, wybudzenie się ze śpiączki, to dopiero początek długiego procesu, w czasie którego trzeba zmierzyć się z obezwładniającym strachem. Strachem o te wszystkie niewypowiedziane negatywne możliwości, które nie muszą, ale mogą się spełnić. Gdy negatywny scenariusz, przeczuwany jedynie, a nie już zdecydowany, nie spełnia się, zamiast ulgi czujesz kolejny strach.
Bo głowa, jak się okazuje, to wbrew pozorom, bardzo delikatna część ciała. Mózg – owszem – jest plastyczny, ale to oznacza także, że nigdy nie wiadomo, jak się zachowa, a do poruszania ręką, nogą, formułowania myśli, mówienia czy odczuwania trzeba tysięcy i milionów komend, które w ułamku sekundy muszą być przekazane w różne części ciała. Gdy droga się zmienia albo wydłuża, proces przebiega inaczej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. A każde odstępstwo od niezdefiniowanej wcześniej normy oznacza kolejne nieprzespane noce i adrenalinę. Bo inność, drobna nawet zmiana w tzw. ogólnie przyjętym stereotypie, którego wcześniej sobie nawet nie uświadamialiśmy, bywa bolesna. Wiem, to prawdy ogólne. Przybrane jednak w konkretne, ważne przykłady, docierają do człowieka w błyskawicznym tempie. Nawet gdy człowiek długo nie chce tego zauważyć.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak Mateusz to wszystko ogarnął. Jak nadal ogarnia. Jak my to ogarnialiśmy i ogarniamy. My, czyli samozwańczy rescue team: Justynka, Andrzej i ja, wspomagani przez rzesze bliskich i dalszych ludzi, którzy postanowili nas w tej drodze wspierać. Zawsze będziemy się im nisko kłaniać. Są bowiem ciężary, które dźwignąć można tylko dzięki innym, którzy stoją obok niewzruszenie jak skała.
Dlatego postanowiliśmy stworzyć taką przestrzeń wsparcia dla tych, którzy jej nie mają, lub mają jej za mało. Którzy, tak jak my, gubili się i nadal gubią w uczuciach, sytuacji i kłębiących się w głowie tysiącach pyta bez jasnych odpowiedzi, potęgujących przerażenie. Jak pijane dzieci we mgle, mówię, gdy przypominam sobie pierwsze dnia po wypadku Mateusza. A przecież teoretycznie, z racji zawodu, wiedziałam więcej i potrafiłam szukać potrzebnych informacji.
Także po to, by podać dalej to wszystko, co w tym czasie otrzymaliśmy i otrzymujemy nadal. By powtarzać każdemu, kto znalazł się w podobnej sytuacji, te słowa, które my usłyszeliśmy od Olka Lizaka:
– Dopóki oddycha, masz walczyć. Rozklejać się będziesz potem.
Chociaż wtedy wydawało się nam, że ta walka, tak jak w każdej chorobie, ma swój początek i koniec. Jasno określony. Dziś wiemy, że jasno określony jest tylko początek. Co oznacza, że siły do walki, na bardzo różnych, i często nawet na pierwszy rzut oka zupełnie nie powiązanych frontach, trzeba rozłożyć na bardzo długo. Czasu na rozklejanie jest tak naprawdę niewiele.
„Tam i z Powrotem” to nie tylko nazwa stowarzyszenia. To najkrótsza, filozoficzna, a jednocześnie niezwykle praktyczna definicja doświadczenia, jakim jest uraz neurologiczny. Niezależnie od tego, czy jest wynikiem wypadku czy udaru. Przy czym droga „tam” bywa krótka i gwałtowna. Ta „z powrotem”, jeśli jest – jakkolwiek drastycznie by to zabrzmiało – to mozolne i długotrwałe poszukiwanie siebie na nowo i definiowanie swoich możliwości. Przez pacjenta i jego bliskich.
Ta książka powstała ze wspomnień, rad, pytań, myśli, strachów i zdań rzucanych czasami mimochodem przez przyjaciół, lekarzy, rehabilitantów. To one zbudowały moją, a właściwie naszą odporność. To ich chwytałam się jak ostatniej deski ratunku, próbując nie utonąć. Próbując odnaleźć jakąkolwiek drogę, nawet najmniejszą, najbardziej krętą i wyboistą, ale taką, która pozwoli iść powolutku do przodu. Krok za krokiem. I poruszać się w nowej, nieznanej, nieopisanej, trudnej do zdefiniowania i ogarnięcia rzeczywistości. W ciemnym lesie – jak czasami mówią po wybudzeniu się ze śpiączki ci, którzy pamiętają, że odczuwali ją jak plątaninę nieznanych i niełatwych do zdefiniowania uczuć.
Stąd tytuł. „Bezradnik rodzinny”. Tak właśnie czują się najczęściej bliscy tych, którym przydarza się poważny wypadek czy udar. Ta bezradność będzie im już towarzyszyć stale. Bez względu na poszerzająca się wiedzę o „przypadku”. Z każdym lepszym dniem, odzyskaną umiejętnością, przypomnianą cechą. Trwanie bywa bowiem zadaniem trudnym. Zwłaszcza, że odcinanie na nowo pępowiny jest podszyte strachem blokującym oddech i niemalże odbierającym rozum.