Niedawno przeżyłem wspaniałą przygodę. Po raz pierwszy od swojego wypadku byłem gdzieś sam. Jakiś czas temu Justyna spytała mnie, czy chciałbym pojechać na czterodniowe odosobnienie: wyjazd, w czasie którego uczestnicy nie odzywają się do siebie, a na sali, w której są prowadzone zajęcia z medytacji oraz trochę z rozciągania nie można używać telefonów. Jednym słowem pełne odcięcie od bodźców dnia codziennego połączone z medytacją i zdrowym jedzeniem.
Nie będę Wam dokładnie relacjonował przebiegu całego wyjazdu. Był dla mnie wyjątkowym przeżyciem i pragnę je pozostawić tylko dla siebie. Jednakże chcę się z Wami podzielić relacją z mojego „dziennika uważności ” z pewnego spaceru, od którego pochodzi tytuł tego posta. Aby nie pozostawiać czytelników w niepewności co do tego, co się dzieje na takich wyjazdach, wstawiam tu link, pod którym znajdziecie wszystkie potrzebne informacje. Ja od siebie mogę tylko powiedzieć, że podsumowałbym mój pobyt tam słowami: „wdzięczność”, „uważność” oraz „samodzielność”.
Wystarczy trzymać sie planu
„Piszę po kolejnym samotnym spacerze. Najpierw musiałem przeanalizować błąd z dnia wczorajszego. W czasie wczorajszego spaceru, pomimo planu, by wracać tą samą drogą, którą szedłem wcześniej, żeby się nie zgubić, wróciłem jednak zupełnie inną drogą.
Plan był prosty: szedłem cały czas prosto, po czym skręciłem raz w prawo. W teorii wystarczyło więc zawrócić, skręcić raz w lewo i potem iść cały czas prosto. Mogłoby się wydawać, że to dobry plan, w którym nie ma miejsca na żaden błąd… Dla pewności powtarzałem sobie w głowie, w którą stronę skręciłem, by uniknąć ewentualnej pomyłki. Wracałem cały czas zgodnie z planem. Idąc prosto czekałem na ten jeden, jedyny skręt w lewo… I jakimś cudem doszedłem do rozdroża, którego wcześniej nie mijałem.
Jak? Analizując w głowie całą przebytą przeze mnie trasę, zrozumiałem, iż idąc ciągle prosto musiałem zwyczajnie przeoczyć skręt, a biorąc pod uwagę fakt, że mam w obu oczach tylko połowiczne widzenie, powód błędu wydawał się jasny i oczywisty. Co dalej? Postanowiłem przetestować jako drogę powrotną jedną z nieznanych mi dróg krzyżujących się przede mną.
Po dłuższym czasie zrozumiałem, że ścieżka, którą wybrałem, nie była dobrą drogą do domu. Cóż, miałem w końcu tylko 50% szans na trafienie, ale skoro wybrałem nie tę odnogę, co trzeba, pozostało mi sprawdzić tę drugą. Próbując wrócić do rozdroża, cały czas myślałem o tym, co zrobię, gdy okaże się, że ta druga ścieżka również nie zaprowadzi mnie z powrotem, a wyszedłem przecież bez telefonu, który leżał wyłączony w plecaku i grzecznie sobie odpoczywał, czekając na koniec odosobnienia.
Koło ratunkowe w zegarku
Uspokajała mnie myśl, że w ostateczności włączę LTE na swoim zegarku, by zadzwonić do Justyny i poprosić, aby sprawdzając moją lokalizację pomogła mi wrócić…
Po chwili udało mi się dotrzeć do rozdroża, po czym poszedłem drugą z możliwych do wyboru ścieżek.
Lekko zaaferowany sprawdzałem nerwowo raz po raz stan naładowania (%) zegarka. Przekonywałem się jednocześnie, że jeszcze nie jest tak źle, że jeszcze nie czas na telefon do Justyny.
Później okazało się, że idąc „cały czas prosto”, ominąłem nie jeden, lecz dwa skręty… Co miałem robić? Postanowiłem powtórzyć ten sam eksperyment, co poprzednio, czyli wybrałem znowu jedną z możliwych dróg.
I znowu pudło, z tą różnicą, że teraz próbowałem wrócić do odnogi odnogi, a nie do samej odnogi… Idąc kolejną ścieżką, która wiodła nie wiadomo dokąd, powtarzałem sobie w myślach, że następnym razem zabiorę ze sobą telefon, choćby tylko dla poczucia pewności siebie.
Zostałem uratowany
Tymczasem szedłem dalej i dalej i dochodziło do mnie, że moment wezwania pomocy zbliża się coraz bardziej… Aż nagle zauważyłem w oddali jakiś błysk. Miałem cichą nadzieję, że to słońce odbijające się od lakieru samochodów uczestników odosobnienia. Tak, to było one! Byłem uratowany!
Postanowiłem świętować swój sukces zajadając się batonikiem, który miałem w pokoju. Ehh… a przecież to miał być taki relaksujący spacer…''
Zobacz inne wpisy
Relaksujący spacer
Niedawno przeżyłem wspaniałą przygodę. Po raz pierwszy od swojego wypadku byłem gdzieś sam. Jak było? Przeczytajcie sami.
Pierwszy samodzielny trening
Często łatwe jest trudne, a trudne łatwe. Jak to jest? W tym poście opisuje swój pierwszy samodzielny trening i to z czym się zmagałem.
Tam, gdzieś indziej i z powrotem
Tekst o jednej z moich wypraw miał bardzo duży wpływ na nazwę naszego stowarzyszenia, postanowiłem znowu zrelacjonować Wam kolejną wędrówkę.